sędzia: Irina Maczkowa
by Mokka
Wraz z Magdą udałyśmy się w daleką drogę do czeskiej Jihlavy, aby wziąć udział w kelpikowym czempionacie. Tu i teraz jeszcze raz bardzo dziękuję Magdzie, że dała się namówić na ten wyjazd i że nie zrezygnowała, pomimo piętrzących się trudności.
Zawody otwarte dla wszystkich, kelpików zgłosiło się 28! Tylu do kupy to ja na oczy nie widziałam.
Trudności zaczęły się już we wtorek poprzedzający wyjazd, gdy zakulał Laryks. I to zakulał na tyle skutecznie, że przebywa na L-4 na trochę dłużej. Magda – złota kobita – przyjęła problem na klatę i zamiast stanowczo odmówić udziału w imprezie, postanowiła wymienić bordera na Lokiego. Bohaterka .
W piątkowe popołudnie wyfrunęłyśmy z Mokotowa, aby przez następne prawie 2 godziny przebijać się do rogatek stolycy .
Droga długa, ale znośna (Google i inne coś tam przebąkiwały o 7 godzinach), lekko nas tylko niepokoiło, czy ktoś nam otworzy wrota penziona, bo najpierw chcieli, abyśmy się zjawiły do godz. 20:00, ale wynegocjowałam coś ok. 23-24 – tej, lecz życie okrutnie weryfikowało te plany.
Trochę po północy dotarłyśmy do miasteczka, w miarę szybko znalazłyśmy wjazd w interesującą nas uliczkę, rzuciłyśmy oczkiem w głąb i na tym wjeździe pozostałyśmy…
Kilkanaście metrów dalej, na ulicy, stała grupa, co tam grupa, tłum, kilkadziesiąt osób wrzeszczących, machających rękami, nie miałyśmy pewności, czy już się pobili, czy za chwilę to nastąpi. Byli wszędzie, skutecznie tarasując przejazd przez drogę. Na trzeźwych nie wyglądali, na silnych i owszem . Cichcem wycofałyśmy się na główniejszą drogę, za pomocą mapy poprosiłyśmy GPS-a o wjazd od d… strony, po czym następne pół godziny krążyłyśmy po okolicy klnąc i złorzecząc, że złośliwe bydlę z uporem maniaka każe nam wracać. Odkryłyśmy w końcu, dlaczego. Innej drogi nie było… Wróciłyśmy więc. Towarzystwo z lekka się rozproszyło, więc bohatersko przejechałyśmy pomiędzy nimi, pilnując, aby żadnego nie musnąć. Odetchnęłyśmy z ulgą, dojechałyśmy do końca ulicy. Penziona nie było .
Wracamy. Wróciłyśmy na początek uliczki i tu dokonałyśmy kolejnego, epokowego odkrycia. Nasz pensjonat znajdował się w tym samym budynku, przed którym kłębił się ów dziki, niespokojny tłum. Pokoje gościnne na górze, klub rockowy i disco na parterze. Było już dobrze po 1-szej w nocy. Interesujące nas drzwi, oczywiście, zamknięte, ale udało nam się dodzwonić do pana gospodarza i po kilkunastu minutach dotarła do nas jego manżelka. Trochę trwało meldowanie, po czem udałyśmy się do numeru. Rzuciłyśmy bagaże, postanowiłyśmy odcedzić pieski. Gdy już wracałyśmy, panowie akurat znaleźli super rozrywkę. Dorwali jeden ze stojących przed budynkiem samochodów i postanowili go zdemolować. Skakali po karoserii, wybijali szyby, walili kijami. Kawałek po kawałku, było go jakby coraz mniej. Zielona skodawka przestawała istnieć…
Wmurowało nas trochę i chwilowo nie miałyśmy pomysła, co dalej robić. Noc była na tyle młoda, że do rana można by rozmontować zawartość całkiem pokaźnego parkingu. Zostawić naszą skodę na pastwę tych chuliganów? Strach. Nocować w niej? Strach tym bardziej. Pokój zapłacony za 2 noce, więc dezercja byłaby dość kosztowna.
Poszłyśmy na górę i postanowiłyśmy spać przy otwartym oknie, aby, w razie czego, słyszeć, co się dzieje na dole. A działo się, oj działo, co chwilę zrywałyśmy się z łóżek i pędziły do okna, aby skontrolować, czy już rozbierają naszą bryczkę. Naszą, cha, cha, służbową Lokówki . Pospałyśmy może 2-3 godziny, bo rano trzeba się było zerwać dość wcześnie. Rano wyglądałyśmy trochę, jak zombie, oczy na zapałki, nasz samochód stał nietknięty. Zielona skodawka umarła. Penzion chwilowo (taką miałyśmy nadzieję ) dysponował lodowatą wodą, więc z wzięciem prysznica był trochę problem.
W końcu odpaliłyśmy wrotki i pojechałyśmy na poszukiwania ćwiczaka. Według mapy niedaleko, komfortowo i w ogóle, koniec kłopotów. Nic bardziej mylnego… Poszukiwania łączki zajęły nam znów ok. pół godziny, a GPS niezmordowanie kierował nas przez rów melioracyjny w jakąś nieokreśloną dal. W końcu, całkiem przypadkowo znalazłyśmy przejazd i dotarłyśmy na miejsce. Potem dowiedziałam się od innych zawodników, że nie tylko mu kręciłyśmy się w kółko w poszukiwaniu jedynej słusznej drogi. Tyle, że niektórzy z nich robili to w nocy, bo spali na miejscu . Zaraz nam było lepiej. Nic tak nie poprawia humoru, jak kłopoty innych .
O samych zawodach będzie raczej krótko, choć początek znów był atrakcyjny. Nawet pomyślałam sobie, czy te atrakcje nigdy się nie skończą, bo już zmęczona trochę byłam.
Zaczęło się od jumpingu, według zasady, że smalle mają zapoznanie i biegną, potem mediumy to samo, a na końcu large. Pobiegłam z Areskiem (3 m.) na czysto, choć bez fajerwerków, weszłam na zapoznanie largowe. Obeszłam miejsca, gdzie z większym pieskiem trza trochę inaczej i poszłam w cholerę. Na liście startowej byłam pierwsza, więc chciałam wyjąć i rozgrzać kelpika i nie spóźnić się na start. Gdy na ten start poszłam, okazało się, że już się tam jakaś laska szykuje ze smoothem, przedpies cycóś, ale spoko, żaden problem. Gdy smooth już dobiegał do końca, wpada Lokówka z rozwianym włosem i pyta, czy zauważyłam, że tor jest zmieniony w stosunku do M-ek… No pewnie, że nie zauważyłam , bo po co. Kiedy kładłam kelpie na starcie, Magda w telegraficznym skrócie zreferowała mi zmiany. Adrenalinę miałam na poziomie maksymalnym . Filmu nie oglądałam jeszcze, więc do dziś nie pamiętam, wokół którego boczka obróciłam sucz na hopce, którą tak podstępnie wmontowano mi w mój nauczony tor. A zmiana dziur do tuneli, to już normalnie granda w biały dzień. Bieg był na czysto, choć dopiero na 6 miejscu, ale cały mój taktyczny zamysł huk strzelił, bo myślałam tylko o tym, aby zapamiętać Magdowe rewelacje .
A potem było już normalnie, odstawiałam siarę na całego, w egzaminach Aresik sfrunął z huśtawki, a Bambi zapomniała zatrzymać się na kładce, więc zostali solidarnie zdisowani.
W agility kelpik nie zlayerował hopki , no i siem zdisowałyśmy. Areśko był drugi, więc w łącznej również wylądował na 2 miejscu wśród mediumów.
A potem wróciłyśmy do hotelu i nie poznałyśmy miejsca. Cisza, spokój, posprzątane, zielona skoda wywieziona, młodzi ludzie na spacerku z labradorem i dzieciaczkiem na rowerku, sielsko, anielsko. Przez chwilę zastanawiałyśmy się, czy na pewno tu spędziłyśmy ostatnią noc. W kranach wrzątek, żadnych imprez, muzyki live ani innych ekscesów. Ot, taki joke .
Sorki, że się tak rozpisałam, ale relacja z samych zawodów nie oddaje emocji, których nam ten wyjazd dostarczył. Zawody życia, normalnie. Bambi spotkała swoje siostry, siostrzenice, kuzynów, szwagrów i innych pociotków. Czekamy na zdjęcie grupowe, ktoś robił.
by Magda
Uzupełniając wypowiedź koleżanki Mokki, dodam, że niektóre czeskie autostrady bankowo budowali nasi i to na ciężkiej bani. Ostatnie 150km wyglądało tak /\/\/\/\/\/\/\/\/\/\/\/\/\ (dla niewtajemniczonych „trrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr” ) . Wytrząchałyśmy się za wszystkie czasy. Podobno to dobrze robi na tłuszczyk, ale litości, nie o północy i nie w takiej dawce.
Reszta relacji jest wiernie oddana i nie mam nic do dodania.
Jeśli zaś chodzi o nasze sportowe wyczyny, to nie było najgorzej. Na szybko zreaktywowany Lokówek nie bardzo zakumał, gdzie i po co przyjechał. Na start wkroczył godnie – zrelaksowany i bez histerii. W związku z powyższym wspomniany jumping open wyszedł nam wielce przystojnie, a jedyna zrzutka była spowodowana jakimś moim „odsie dosie” czego Mokka litościwie nie uwieczniła pilnując obecności Lokówki w kadrze.
W drugim biegu Lokówek coś jakby sobie przypomniał, o co chodzi i dwie tyczki poleciały i to bez mojej ingerencji.
Następnie zasnął snem kamiennym i zaczęłam obawiać się, że go nie dobudzę na ostatni bieg. Mając w pamięci zbawienne działanie cukru na Pana Parówkę (jak na fortowych dostał Twixa, to dwie łapki pod rząd zrobił) postanowiłam go podkarmić. Znalazłam paczuszkę Mamby malinowej i dawaj uzupełniać węglowodany. Zeżarł dwie, mlasnął… Po jakimś czasie dalej nieprzytomny. No, myślę, dam trzecią i będzie tego karmienia. Czwarta mi wypadła z opakowania, więc też zjadł. I nic… Siedzi, oczy mu się zamykają. Kilkanaście psów przebiegło, nadchodzi nasza kolej. Ruszam w stronę startu. I wtedy Lokiemu skumulowały się wszystkie dawki Mamby. Otrzeźwiał, kwiknął przeraźliwie i tylem go widziała… Zdążyłam go odłowić nim pokonał ostatnią hopkę pod prąd. „Noga!”. Pomogło na moment. Kwiknął jeszcze przeraźliwiej i wziął kierunek na pierwszy z brzegu tunel. Odłowiłam ponownie, wzięłam za wszarz (znaczy za szyję objęłam czule, a drugą rąsią pod brzuszek) i dotargałam łacha na start. Nieomal łapkami w powietrzu przebierał. Puściłam i poooooszedł. Bieg był ewidentnie „for fun”. Jedyne co nam wyszło, to utrzymanie kolejności przeszkód. Resztę litościwie przemilczę
A tu nasz przyzwoity jumping:
http://www.youtube.com/watch?v=DMeolfJe … e=youtu.be
A tu poranne SPA w naszym apartamencie. Usługi zapewniał Areniu.
http://www.youtube.com/watch?v=DYIEq9Gq … e=youtu.be
Tyle o naszych wyczynach . Poza tym czeski naród jest normalny i nikt na widok Lokówki histerii nie wszczynał i nawet pozwalali mu miziać szczeniaki